czwartek, 16 lipca 2015

Boogie on the stage

Jechaliśmy wspólnym busem, ponieważ mniejsze auta musiały wrócić do hotelu wcześniej, więc mogliśmy poświęcić ten czas na rozmowę i podsumowanie tego, co już się zdarzyło.

- Po tym, co zobaczyłem pod BBC, myślałem, że ci ludzie będą mniej… drętwi? – Tomo pokręcił głową – Ledwo udało ci się ich rozgrzać do śpiewania. – zwracając się do Jareda, zmarszczył czoło.
- Oszczędzają gardła na jutro. – odparł z uśmiechem. – Zobaczycie, jeszcze to do nich nie dotarło. Myślę jednak, że szczególnie zachwyceni będą ci, których zaprosiłem osobiście.
- Tak po prostu, na wyprzedany koncert? – zdziwiłam się dość mocno, zerkając co jakiś czas do tyłu, na Petera, przeglądającego na ekranie aparatu zrobione zdjęcia. Musiały być naprawdę dobre, skoro uśmiechał się aż tak szeroko.
- Tak. Co prawda to miejsca na trybunie, które zwykle rezerwujemy dla rodzin crew oraz w wyjątkowych sytuacjach, ale ta do takich należała.

Dla rodzin crew? Hmmm… Gdyby tak ściągnąć w czasie trasy Clarę na jej pierwszy koncert w życiu, byłaby naprawdę zachwycona. Ale podejrzewałam, że nie zadowoliłoby jej miejsce siedzące, więc musiałabym porozmawiać z Reni na temat możliwości wykupienia przeze mnie dla niej spotkania i biletu na scenę. Był to jednak zaledwie szkic planu, coś, co mogło zmienić się w ekspresowym tempie, więc wolałam nie ryzykować planowania na tym etapie. Najpierw chciałam zobaczyć, co stanie się w ciągu najbliższych dni, tygodni.

Na arenie okazało się, że Mark był już tam wcześniej podczas pracy z innym artystą i zostawił dla nas notatki co do sposobu dostosowania sprzętu do pracy, więc chętnie wykorzystaliśmy jego wiedzę, ponieważ byliśmy z Peterem w o2 po raz pierwszy w życiu. Sprawdzając, czy na pewno wszystko będzie się zgadzało, obserwowaliśmy, jak bracia starają się w czasie soundcheck'u ustalić z Tomo coś, co Jared miał zapisane na kartce, którą wymachiwał na lewo i prawo. Co jakiś czas rozbrzmiewały dźwięki różnych piosenek, które kojarzyłam mniej lub bardziej, innych natomiast w ogóle nie znałam. Może i było to nawet lepsze, ponieważ dzięki temu nie szalałam przy zespole jak nadgorliwa groupie z ADHD.

Wyglądało na to, że kiedy my sprawdzaliśmy możliwości naszych aparatów i kamer, Jaredowi udało się przekonać Tomo i Shannona do swojej wersji setlisty – Peter wyjaśnił mi, że bardzo podobnie wyglądały w poprzedniej trasie prace nad listą piosenek na kolejne koncerty – która z pewnością musiała być szczególnie wybuchową. Koncert otwierający trasę nie był byle jakim, musiał bardzo dobrze wpasować się w klimat nocy.

Przez moment mignęła mi w rękach Jareda gitara inna, niż te, które widziałam jeszcze w domu: dłuższa, z pudłem o specyficznym kształcie, bardzo kanciastym i jakąś płaskorzeźbą na niej. Normalne gitary były chyba bardziej opływowe: miałam porównanie, ponieważ instrumenty, na których grał Tomo, wyglądały mi na takie, które nie były chyba szczególnie modyfikowane. Nagle u mojego boku stanął ktoś jeszcze poza Peterem, więc gwałtownie odskoczyłam, wzbudzając tym śmiech. Kiedy zobaczyłam, że to Stevie, chciałam z marszu go zrugać za to, że chce doprowadzić mnie do zawału, jednak uśmiech, jakim mnie obdarzył, od razu pozbawił mnie złudzeń. Włoch miał to do siebie, że umiał zaczarować każdego i nie było sposobu, by długo się na niego gniewać. W czarnej bluzie, spodniach i gładko zaczesanej na żel czuprynie wyglądał jak zawodowy asasyn.

- To Artemis, jedna z dwóch bliźniaczych gitar Jareda od McSwain. Jest jeszcze Pythagoras. Nie ma takiej samej pary na świecie; obie powstały zgodnie z projektem, który sam stworzył.
- To standard? Własna gitara?
- Oczywiście, że tak! – natychmiast popatrzył na mnie, jak na niewiele wiedzącą – Sam mam kilka, Jared ma sześć, jeśli nie więcej. Musiałaś widzieć je w studiu, tak?
- Chyba mnie nie zrozumiałeś, źle się wyraziłam. Miałam na myśli to, czy każdy muzyk ma gitary według własnego projektu.
- To co innego. – najwyraźniej udało mi się go udobruchać. – Zdarza się. Ale to zależy głównie od zasobności portfela. Zresztą, te ma od kilku dobrych lat, sama wiesz, że nieważne, z jakiego sprzętu się korzysta, jeśli tylko o niego dbasz, może służyć bezproblemowo naprawdę długo.

Skinęłam głową, potwierdzając słowa basisty. Owszem, dokładnie taka sama zasada dotyczyła aparatów; gdybym źle przechowywała obiektywy, akumulatory i inne ich elementy, w nieodpowiednich warunkach lub niedbale, wiedziałam, że naprawa i czyszczenie części mogła być naprawdę kosztowną sprawą. Pamiętałam, jak Carmen opowiadała nam o tym, jakich kwot życzą sobie serwisy.

- Zostawiam cię, niedługo kończymy, więc muszę jeszcze sprawdzić, jak działa mój syntezator! – Stevie starał się zagłuszyć krzykiem brzmienie podłączonej do głośników perkusji. Pomachałam mu, widząc, jak biegnie w stronę schodków na scenę po stronie Shannona.

Wracając, myślałam o tym, co zobaczyłam podczas próby. Rzeczywiście, wszystko musiało działać jak w doskonale naoliwionej maszynie, żaden z trybików nie mógł być zniszczony, inaczej cała praca mogłaby pójść na marne. Długi dzień nie pozbawił mnie jednak chęci na dalsze działanie. Po raz kolejny potwierdzało się to, co znałam już po mojej wyprawie do Madrytu: wieczór dnia, w którym leciałam do Europy był tym momentem, kiedy nieszczególnie chciało mi się spać, wypoczywać, musiałam działać, choćby miało to być coś naprawdę drobnego.

Po powrocie do hotelu znalazłam (co prawda z niewielkimi problemami) Reni, chcąc porozmawiać z nią o kilku moich wątpliwościach dotyczących Londynu – na stałe mieszkała ona właśnie w tym miejscu, więc po części dlatego też poznałam ją dopiero teraz – i o tym, gdzie mogę wybrać się na typowy five o’clock, by poczuć prawdziwy, brytyjski klimat tego zwyczaju. Od razu poleciła mi ona kilka dobrych herbaciarni, w tym – o dziwo – naszą hotelową, jako jedną z lepszych. Miałam jednak cichą ochotę na spacer, po to, by rozładować energię przed snem, ale kiedy wróciłam do pokoju, zobaczyłam drzemiącego Jareda, leżącego w poprzek głębokiego fotela z nogami przerzuconymi przez jeden z podłokietników. Starałam się być dość cicho, szukając i pakując potrzebne mi rzeczy, do momentu, kiedy z torby wypadła mi książka w twardej oprawie, specjalnie wybrana na podróż, hałaśliwie uderzając o parkiet. Od razu się ocknął, rozglądając dookoła, a ja skończyłam pakowanie drobiazgów do torby na ramię: portfela, dokumentów, aparatu, telefonu, chusteczek, karty do pokoju…

- Dokąd się wybierasz? Mam nadzieję, że nie uciekasz…
Uciekać? To on powiedział te słowa, nie ja. Zresztą, co by mi to dało? Chciałam zacząć nową przygodę i posmakować życia, tak bardzo innego, niż to, które wiodłam do tej pory.
- Chciałam wyjść do miasta, zrobić trochę zdjęć, obejrzeć ważniejsze miejsca i zaliczyć five o’ clock. Potem już tylko wrócić i spać.
- Mogę iść z tobą? Wiem, że pewnie chciałabyś odetchnąć, ale nie chce mi się siedzieć tutaj samemu, Shann pewnie wymyśli jakąś głupotę, Tomo jest zajęty, Stevie odsypia, a dziewczyny chyba wolą być we własnym towarzystwie. Zresztą w sumie też napiłbym się dobrej herbaty. Rozmawiałaś z Reni?
- Tak, trochę. Podpowiedziała mi co nieco, gdzie warto iść. – podniosłam z ziemi torbę. – To co, idziesz?

Nie mogłam go zostawić samemu sobie, czułabym się z tym źle, że korzystam z atrakcji, a on jest przykuty do hotelu. Słysząc te słowa, od razu zerwał się z miejsca, łapiąc saszetkę z drobiazgami, którą przypiął sobie do pasa, narzucił na koszulkę z długim rękawem – nie było zbyt ciepło – dżinsową kurtkę, tą samą, którą miał na sobie wcześniej; na szyi miał nowy naszyjnik na sznureczku, symbol, ten sam, który miał wytatuowany na plecach cienkimi liniami. Całość dopełnił kapeluszem z niedużym rondem.

Naprawdę fajnie spacerowało się po mieście, pełnym turystów z całego świata. Minęła nas grupa z Japonii, dzierżąca w rękach aparaty fotograficzne Nikona najnowszej generacji – tak, pomimo tego, że byłam zadowolona, nawet bardziej niż bardzo z mojego sprzętu, obserwowałam również, co dzieje się w wielkim, fotograficznym świecie – bardzo szybko rozmawiając i robiąc zdjęcia wszystkiemu, co się ruszało. Dzięki temu byliśmy praktycznie nierozpoznawalni, zachowując się podobnie jak oni: robiąc zdjęcia zabytkowym budynkom, pasjonując się klimatem Londynu, łapiąc chwilę i czerpiąc z niej pełną piersią. Przeszliśmy przez Tower Bridge, oglądając z drugiego brzegu Tamizy parlament i górującą nad wszystkim wieżę Big Bena, jednak mój największy zachwyt wzbudziło coś, co pozornie nie pasowało do pozostałych budowli: London Eye - wielkie, białe młyńskie koło z panoramicznymi gondolami nad samą rzeką.

- Kusi, co nie? – Jared zobaczył, jak patrzę, nie ukrywajmy, dość tęsknie w stronę konstrukcji. – Jeśli nie będziesz się bała, możemy wejść tam i zobaczyć wszystko z góry. My, to znaczy ja z Shannonem, oglądaliśmy Londyn z wielkiej karuzeli, która stała kiedyś w centrum.
- Wiem, że boję się różnych dziwnych rzeczy, ale lęku wysokości nigdy nie miałam i mieć nie zamierzam. – wróciliśmy tą samą drogą przez most, stając w dość długiej kolejce i czekając na zakup biletów. Im bliżej bramki wstępu staliśmy, tym lepsze stawały się widoki: gondole, wykonane ze szkła, przypominające raczej wielkie bańki mydlane, zdawały się być kruche, lecz wiedziałam, że w istocie takie nie były. Poruszając się powoli ku górze i dołowi obracały się, dzięki czemu każdy mógł zobaczyć Londyn z zupełnie innej perspektywy. Chociaż rano padał deszcz, teraz nieco się rozpogodziło. Na niebie nadal było sporo chmur, ale nie zanosiło się na ich oberwanie, więc to chyba był dobry moment na oglądanie miasta.

Kiedy już weszliśmy do jednej z „baniek” i jej drzwi zamknęły się za nami, włączyłam aparat, uśmiechając się szeroko i robiąc zdjęcia z wysoka.
- Zrobimy sobie selfie? – uśmiechnęłam się do Jareda, machając aparatem, trzymanym mocno w dłoni.
- Twoim aparatem? Żartujesz. Najlepsze selfie wychodzą z telefonu. – wyłuskał z kieszeni iPhone’a, uruchamiając kamerkę, więc wiedziałam, jak wyglądamy.
- To jakaś herezja. – kiedy zadowolony schował telefon, zaprotestowałam. – Mam wspaniały aparat, a ty wyciągnąłeś marny telefon. To nie to samo.
- Narzekasz. – przeczesał dłonią włosy, wsuwając kosmyki za uszy. – Zobaczysz, że wkrótce zrozumiesz inną definicję tego słowa.

W pewnym momencie spojrzałam w dół. Gdyby teraz coś się stało… Staliśmy razem w tej bańce, wznoszącej się ku górze, coraz wyżej i wyżej, ku zachwycającym widokom, dachom i wieżom wszystkich otaczających nas zabytkowych, wielowiekowych budynków; ludzie na ziemi stali się tak mali, jak mrówki, ale kiedy spojrzałam w dół, serce zaczęło mi walić jak oszalałe. Nie potrafiłam się uspokoić, nic nie było w stanie przegnać myśli, jaką miałam. Czarna, ciemna toń rzeki była tym, co wzbudziło mój lęk. Jared przytulił mnie mocno, starając się mnie uspokoić.

- Miałaś atak paniki. Co się stało?
- Wyobraziłam sobie, że to wszystko - wskazałam na podłogę i ściany dookoła nas - pęka, rozsypuje się w drobny pył, a my spadamy, prosto w szarą toń. Ubrania nam ciążą, nie jesteśmy w stanie się wydostać i pomimo walki z wodą zaczyna brakować nam powietrza, więc opadamy na dno.
- Zobacz. – odwrócił mnie w stronę Big Bena, którego wskazówki nieuchronnie zbliżały się ku pełnej godzinie. – Pora na herbatę, scones i święty spokój, co ty na to? – wiedziałam, że chce odwrócić moją uwagę od wizji, więc pokiwałam głową. Powoli zaczęliśmy się zniżać, więc byłam spokojniejsza, widząc pod nogami przez szklaną podłogę szarawe płyty chodnika. Lepsze to, niż lodowata woda, prawda?

Jedna z herbaciarni, o której wspomniała mi Reni, była naprawdę niedaleko zegara, jednak w labiryncie gęstych uliczek łatwo można było się zgubić. Jakiś uprzejmy taksówkarz, stojący na postoju podpowiedział mi jednak, jak najszybciej dotrzeć do British Tea Club. Powiedział wprost, że ten kurs potrwałby może jakieś trzy minuty, a pieszo dotarlibyśmy tam w siedem, góra osiem, więc nawet nie opłaca mu się brać nas do samochodu.

Idąc uliczkami Camden, oglądałam kolejne witryny sklepów, wyglądające tak, jakby były wyjęte z jakiejś starej powieści – wszystkie z drewnianymi dekoracjami, malowanymi na różne kolory, artystycznymi szyldami, jednym piękniejszym od drugiego, pyszniącymi się datowaniem… Każde z tych miejsc stało tutaj od ponad stu lat. Choć wojna zniszczyła w istotny sposób miasto, udało się odbudować Londyn, a teraz, wraz z upływem lat odzyskał swoją dawną świetność. Zdawałam sobie sprawę, że jest to jedno z nielicznych miejsc, gdzie tak naprawdę to arystokratyczne rody były pamiątką przeszłości. Echa dni, w których imperium brytyjskie lśniło blaskiem, jak klejnoty na koronie samej królowej.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, byłam zaskoczona, jak bardzo miejsce to różni się od wszystkich dookoła. Choć witryna była bardzo podobna, również cała w drewnie, pomalowanym na ciemną czerwień, kolor wina, wydawało się, że wnętrze jest zupełnie inne. W największej z nich stały dwa krzesła i nakryty stół, a na nim czajniczek z herbatą, patera z dekorowanymi ciastami i ciasteczkami, talerzyki, widelczyki, złożone serwetki, wszystko to wyglądało dokładnie tak, jakby czekało na gości, wyjętych z powieści sióstr Brontë, którzy mieliby zasiąść przy nim.

Kiedy weszliśmy do środka, zobaczyłam stoły pooddzielane eleganckimi przepierzeniami, dające gościom nieco intymności. Były również przygotowane na wizytę gości, choć nie stało na nich tyle słodkości, co na tym w witrynie. Nakryte obrusami z delikatnym kwiatowym wzorem, czekały, aż ktoś zechce zająć przy nich miejsce. Jared wskazał mi jeden z bardziej oddalonych od wejścia, przy którym stały wyglądające na wygodne fotele, po czym sam oddalił się na moment. Choć pierwotnie myślałam, że five o’ clock to tylko herbata i coś słodkiego, jakaś bułeczka czy mały kawałeczek ciasta, mocno się pomyliłam. W przeszklonej witrynie stały najróżniejsze ciasta i desery, na półkach komplety filiżanek, które można było zakupić, regały pełne puszek z herbatą, a z ukrytych głośników sączyła się spokojna melodia. Zatonęłam w rozmyślaniach, czekając na Jareda. Trochę tego było, aż do teraz, kiedy mogliśmy złapać oddech. Radio, Hyde Park, próba, ogrom o2 Areny, tego było tak wiele, że zastanawiałam się, jak po okresie takiej stabilizacji, choć pełnej zajęć, to jednak, jak mam przeżyć najbliższe miesiące.

Kiedy wrócił po kilku minutach, siadając przy stole, zdążała za nim kelnerka z wózkiem, na którym stały przykryte kloszami talerze, talerzyki, niewielka patera i czajniczek z herbatą.
- Poprosiłem o zieloną herbatę i coś ciepłego, poza scones, bo wiem, że na górze nie było zbyt przyjemnie. Wpadłem też na jeszcze jeden pomysł: chcę, żebyśmy zrobili w tym roku film z trasy, ze wspomnieniami zza kulis, z miast, w których będziemy, rodzaj dokumentu o tym, jak pracujemy i jak wygląda to wszystko od drugiej strony. Wobec tego mam do ciebie prośbę, żebyś już po powrocie zaczęła nagrywać różne sytuacje zza kulis, nie będziemy ich reżyserować, może potem tyko poskładamy tak, żeby pasowały do siebie, ale to ma być bardziej zabawa, niż cokolwiek innego. – nalał sobie i mnie herbaty, po czym ukroił sobie kawałek ciastka, stojącego w naczyniu przed nim. – Dobre, spróbuj. – zachęcił mnie, więc skusiłam się na kawałeczek. Nie było słodkie: kiedy odkroiłam fragment, zobaczyłam różne warzywa, zanurzone w jakimś sosie: kawałki zielonej fasolki, groszek, marchewkę, paprykę, kukurydzę, cebulę… I było jeszcze ciepłe.
- Uważaj, naczynie jest gorące.
- Okej, fajny pomysł z tym nagrywaniem, ale kiedy na to znajdziemy czas?
- Rozmawiałem wcześniej z Markiem, Peterem, nasi kamerzyści też wiedzą, że mają nosić ze sobą GoPro – od kiedy mieliśmy w skrzyni ze sprzętem te mini kamerki? - i działać. Jeśli jednak będziesz miała możliwość, miej przy sobie kamerę. Jest niewielka, ale naprawdę lepsza niż aparat.
Siedzieliśmy jeszcze przy podwieczorku, pogryzając ciasteczka i rozmawiając spokojnie o nadchodzących dniach.
- Jared, a co będzie, jeśli w czasie trasy coś komuś by się stało? Nie wiem, a gdyby ktoś zachorował? Lub zwyczajnie potrzebował wizyty u lekarza?

Rzeczywiście, miałam pełne prawo do niepokoju, cóż, w Stanach mieliśmy ubezpieczenie, o którym Jay sam mi mówił, ale co z zagranicą?
- Emma ma listę specjalistów, z których usług możemy korzystać w czasie trasy. Jeśli myślisz jednak o poważniejszych wypadkach, staramy się wtedy znaleźć takie rozwiązanie, by osoba poszkodowana mogła wrócić do Los Angeles, do kliniki Cedar Sinai, tam, gdzie mamy nasze ubezpieczenia. Powiedz jej słowo, a odpowie na większość twoich pytań, związanych z kulisami trasy.

Wszystkowiedząca osóbka z tej Emmy. Owszem, wiedziałam, że jest naprawdę dobra w swoim fachu, jednak zaskakiwało mnie co rusz to, jakimi możliwościami dysponowała. W całej ekipie była chyba drugą lub trzecią osobą, która obłożona była obowiązkami wykraczającymi poza praktycznie czyjekolwiek zrozumienie spoza crew. Zresztą, czasem wyglądało to tak, jakby wiedziała o wszystkim znacznie wcześniej niż reszta. Może nawet wcześniej, niż sam Jared?

- Wiesz, w sumie myślę, że mogę ci nieco opowiedzieć na jej temat.
- Kogo? Emmy? – spojrzałam na niego znad nadgryzionego scones z odrobinką konfitury.
- Pewnie chciałabyś wiedzieć więcej na temat tych, którzy cię otaczają, co? Znasz nas, wiesz co nieco, ale to chyba nadal za mało, prawda?
Uśmiechnęłam się, kiwając głową. Cóż, tak dobrze wiedział, jakie wątpliwości mną targały.
- No to może od początku. Emma pochodzi z Australii, z Sydney, ale przeniosła się do Stanów na studia. Kiedy skończyła nowojorską Tish School of Arts, przeprowadziła się po raz kolejny, tym razem tutaj, do Los Angeles. Wiesz, to miasto aniołów, spełnionych marzeń, szans dla tych, którzy wiedzą, jak je wykorzystać.
Oj, skąd ja to wiedziałam… Ciekawiło mnie tylko, ile tak właściwie lat ma Emma, nie wyglądała na starszą niż dwadzieścia osiem, no, może dwadzieścia dziewięć lat, wobec czego uważałam, że była między nami niezbyt duża różnica wieku.

- Początkowo pracowała jako asystentka, pomagając przy filmach – westchnął, popijając herbatę – a potem wyszło tak, że zaczęliśmy współpracę, najpierw w drobnych sprawach, przy filmach, w których grałem, a teraz zarządza jako dyrektor ds. operacyjnych VyRT od strony wszelkich dokumentów, podobnie jest z Adventures, pewnymi sprawami związanymi z naszą stroną i mediami w The Hive. Tak naprawdę… Zapomniałem, jeszcze Sisyphus – to nasz twór, gdzie produkujemy i zarządzamy produkcją teledysków i filmów zespołu.

Jakim cudem jedna kobieta była w stanie to wszystko ogarnąć?
- Czy Emma ma swoją asystentkę, albo kogoś, kto zajmuje się chociaż częścią tych wszystkich zadań? Wątpię, żeby sama była w stanie to wszystko zrobić.

- Znasz już Dai i Yasira, oni pracują głównie przy VyRT, Reni i Ander są zajęci sprawami Adventures razem z dziewczynami, bo Poppy i Fanny zajmują się również po części sklepem z gadżetami zespołu, ty, Mark, Peter, nasi kamerzyści – wiesz wszystko na wasz temat i związek z The Hive i tak naprawdę później również z Sisyphus, a oprócz tego są jeszcze inni: Stevie, Lucca, Jamie, Claude, techniczni, Zack, Babu i cała reszta. Shayla pomaga Emmie bezpośrednio przy wyjazdach i różnych sprawach w Los Angeles. W czterech firmach pracuje na nasz wspólny sukces około dwudziestu pięciu, może trzydziestu osób. Wszyscy trafili w różnych okolicznościach, z różnych miejsc, nie tylko ze Stanów, ale z całego świata, a tutaj, w naszym zgranym zespole, otrzymali szansę dogonienia swojego mniej lub bardziej artystycznego marzenia.

Sporo tych ludzi. Ale cóż, taki twór, jaki już miałam okazję zobaczyć, choć w mini skali, pokazał, że bez współpracy może być naprawdę niełatwo. Z drugiej strony byłam w głębi duszy dumna, że mogę jako kolejna osoba, pełnoprawny i równoważny członek ekipy być współtwórcą tych wszystkich dzieł.

Ciekawe, co w tym czasie robili inni… Jared starał się opowiedzieć mi o wszystkim, o czym nie wspominała nam wcześniej w czasie odprawy Emma; dodając co nieco i opisując też niektóre miejsca z własnego punktu widzenia. Tak naprawdę nie spodziewałam się, że w momencie przyjazdu do Europy będę aż tak zajęta – rzeczywiście, przypuszczałam, że praca będzie mocno skoncentrowana na kolejnych koncertach, ale nie, że aż tak obszerna, obejmująca meet&greet, kulisy, próby… Jednakże nie marudziłam. Bo dlaczego miałabym? W tej chwili działo się coś, o czym nigdy bym nie śniła. A jednak.

Rzeczywiście, ale moje wątpliwości zdawały się rozwiewać z czasem i każdym kolejnym zdaniem. Zresztą, najbardziej chyba zapadło mi w pamięć jedno, wypowiedziane przez Jareda w czasie naszej rozmowy: „Jeśli nie będziesz w stanie wszystkiego pogodzić, naprawdę, nie będę trzymał cię tutaj na siłę. To nic, że będę tęsknił, ale Mark i Peter również dadzą sobie radę, a ty wrócisz do Diany.”.

Oczywiście wiedziałam, że powiedział to wyłącznie w dobrej wierze i trosce, ale nie miałam zamiaru tak szybko się poddawać? Ja? Przeżyłam zbyt wiele, by dać się wygryźć w pracy, choć długiej i wymagającej, to jednak pracy. Zresztą, nawet się jeszcze nie zaczęła. Chyba Jared nie do końca wierzył we mnie, więc musiałam mu to jak najszybciej wybić z głowy.

Dzień później...
Stałam na arenie w absolutnych ciemnościach, słuchając głosów tłumu i ciesząc się, że otrzymałam słuchawki, które wytłumiały choć część hałasu, ponieważ co jakiś czas na arenie, w dodatku całkiem pełnej ludzi, od zatłoczonej płyty, do ostatniego miejsca na trybunach wybuchały piski radości. Pierwszy koncert trasy miał zacząć się już za kilkanaście sekund… 

Nie miałam pojęcia, jak to się stało, ale dzień umknął na ostatnich przygotowaniach, szczegółowych próbach, testach sprzętu i wszystkiego, co było nam potrzebne w czasie występu. Jared po pewnym czasie – mijałam go na korytarzach, najczęściej przebiegając z kimś z crew, on natomiast przechodził szybkim krokiem, uśmiechając się lekko, czasem z Shaylą, czasem z Emmą - zaszył się wraz z Shannonem i Tomo w którymś z pokojów, wywieszając kartkę, aby nie przeszkadzać im, jeśli nie jest to sprawa niecierpiąca zwłoki, więc starałam się pomagać wszystkim dookoła, by tylko nie wejść do garderoby.

Spędziłam trochę czasu z Reni, rejestrując uczestników meet&greet, potem poszłam nakręcić kilka filmików z fanami, stojącymi pod areną – ile trzeba było mieć w sobie poświęcenia i samozaparcia, by specjalnie czekać znacznie wcześniej, niż miało nastąpić otwarcie bram!

Kiedy już mijałam gdzieś po drodze Steviego, pytałam go za każdym razem, co zespół robi w zaciszu garderoby, więc w końcu, najprawdopodobniej litując się nade mną, zaprowadził mnie do niej. Wcześniej wzięłam ze sobą aparat, żeby zrobić kilka zdjęć, więc kiedy otworzył drzwi i zobaczyłam Jareda siedzącego na macie do jogi w pozycji kwiatu lotosu, a po obu jego stronach Shannona i Tomo, również starających się wyciszyć, od razu zrozumiałam, dlaczego nie chciał od razu powiedzieć mi, co się dzieje, jednocześnie wycofując się w ciszy za próg. W pracy za granicą spędzałam tak naprawdę drugi dzień, więc jeszcze miałam prawo nie wiedzieć, co mogę zastać. Czemu Emma nie ostrzegła mnie, że w trasie mogą zdarzyć się takie sytuacje? Miałam nauczkę na przyszłość, żeby dopytać się jej koniecznie o dokładny plan dnia. Albo Jareda, wiedząc już, że ona jest zajęta znacznie większą ilością spraw.

W końcu nadeszła pora na przerwę, po której miała zacząć się prawdziwa praca. Reni pilnowała już, by ci, którzy mieli przeżyć część dnia z zespołem dzięki Adventures In Wonderland czuli się dobrze, rozmawiając przy pizzy i napojach. To był gest w ich stronę, mówiący, że mogą liczyć na wyjątkowe traktowanie przez ekipę. Cóż, prawda była taka, że wszystko zaczynało i kończyło się praktycznie na pieniądzach: organizacja takiego wydarzenia wymagała sporych środków, bo trzeba było wynająć dodatkowe pomieszczenia i pokryć koszta ich przygotowania, opłacić poczęstunek dla fanów, zorganizować dla nich obiecane gadżety i fotografie, które miałam robić po raz pierwszy. Tak naprawdę po wszystkim pozostawało niewiele pieniędzy, zresztą trzeba było również zapłacić organizującym i opiekującym się wszystkim tym ludziom, więc chłopakom przypadała końcowa część środków. Kompletnie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać, więc poprosiłam Petera, z którym od samego początku lepiej mi się pracowało, o szczerą rozmowę i kilka rad przy lunchu.

Usiedliśmy przy jednym ze stolików w kantynie nieco wcześniej, niż reszta załogi; Jareda, Tomo i Shannona nadal nie było widać na horyzoncie, więc korzystając z braku kolejki spokojnie wybraliśmy sobie dania.
- A jak to wygląda technicznie, z naszej strony? – siedziałam nad talerzem z casserole, słuchając uważnie każdego słowa.
- Widziałaś w ogóle salę, w której ma się wszystko dziać?
- Mignęła mi, kiedy przechodziliśmy na scenę. Ale nie przyglądałam się.

Peter pracował z zespołem od kilku dobrych lat, robiąc zdjęcia w trasach i podczas spotkań; Jared mówił, że rzadko korzystali dzięki jego obecności z pomocy obcych fotografów. Teraz jednak to ja miałam nauczyć się wszystkiego i przejąć jego obowiązki, tak, by mógł wrócić do swojego atelier, prowadzonego wspólnie z żoną. Widziałam, że nie przeszkadzały mu moje ciągłe pytania; z daleka wyglądał na cierpliwego, dobrego nauczyciela i takim w istocie się okazał.

- OK. Czyli musimy zacząć od początku. – odchrząknął. - To wygląda tak, że zawsze wcześniej któryś z technicznych rozstawia lampy i tło do zdjęć, czarne, z nazwą zespołu i Triadami, takimi jak ta. – mężczyzna pokazał mi wytatuowany nad łokciem wypełniony niebieskim barwnikiem kształt, na co spojrzałam na niego z zaskoczeniem. – Nie dziw się, większość z nas ma wytatuowane te symbole, ponieważ współpraca z Jaredem, Shannonem i Tomo, podobnie jak ich muzyka, zobaczysz za jakiś czas, zmienia cię zupełnie. To rodzaj łącznika, komunikatora, że wiesz, że rozumiesz, co tak naprawdę niesie ze sobą zespół. Ja znalazłem tutaj najlepszych przyjaciół. Nie wiem, czy wiesz, ale Jared jest niezwykle lojalny. Jeśli jesteś jego przyjacielem, jest w stanie przewrócić niebo i ziemię, by pomóc ci, jeśli potrzebujesz wsparcia.

Pokiwałam głową. Cóż, znałam od samego początku oddanie młodszego z braci. To, co robił w wielu sprawach spowodowało, że teraz siedziałam tutaj jako pełnoprawny członek załogi. Musiałam dowiedzieć się wszystkiego teraz, ponieważ spotkanie zaczynało się za niecałą godzinę. Był to czas na ostatnie poprawki, a potem przechodziliśmy do działań, jakby powiedział to dziadek John, „planów taktyczno – obronnych.”

- OK, mamy tło, mamy światło, sprzęt jest gotowy, to co dalej?
- Dalej… - Peter odkroił kawałek cannelloni, wsuwając do ust – zwykle robimy kilka zdjęć w tłumie, takich, by jeszcze w czasie trwania meet&greet wysłać je na wybrane portale. Wszyscy wiedzą, że to my, więc z reguły nie robią nam problemów. Na początku są na sali dwie osoby, żeby szybko wymienić się aparatami, gdyby nastąpiły jakieś komplikacje. Potem znikamy na chwilę, a w tym momencie na scenę wkracza Reni.

- Reni?
- Tak, ona albo ktoś z Adventures wprowadza uczestników w zasady, obowiązujące w czasie spotkania. Chodzi o to, by wszystko odbyło się bez zbędnych komplikacji i w zgodzie z ustalonymi wcześniej w porozumieniu z chłopakami normami. Mówiąc krótko, pojawiają się obostrzenia dotyczące pytań i zachowania podczas robienia zdjęć, spotkania i całego wydarzenia. Kiedyś celowo zostałem na sali, słuchając, co jest na liście i dowiedziałem się całkiem ciekawych rzeczy: trzeba uważać, jak się staje, żeby nie ocierać się o nikogo w ostentacyjny sposób, poza tym zakazane jest wszystko, co w jakiś sposób kłóciłoby się z ogólnie przyjętymi zasadami dobrego wychowania. Żadnych próśb o to, by Jared klęczał, zmuszania Tomo czy Shannona do stawania w jakichś nienaturalnych pozach, poza tym w czasie podpisywania gadżetów nie wolno podkładać żadnych dokumentów…
- Ale coś takiego jest chyba oczywiste, prawda? – odparłam, słuchając. Rzeczywiście, była długa, ale dokładna, więc nie było powodu, by ominąć którąś z reguł.

- Wiesz, zdarzyły się w przeszłości przypadki dziwnych sytuacji, typu podkładanie dokumentów adopcyjnych, sam nie wiem, skąd je wzięli, więc od tamtego momentu sugeruje się, żeby uczestnicy do podpisania przygotowali plakaty lub płyty. Do zdjęć nie można też podchodzić z niczym brudzącym, żrącym, niebezpiecznym dla innych, to dotyczy rekwizytów, które się pojawiają. My z reguły siadamy gdzieś z boku, pojawia się zespół – tu możemy zrobić kilka zdjęć, szczególnie podczas rozmowy lub sesji pytań i odpowiedzi – dalej trwa spotkanie, podpisywanie rzeczy i wchodzimy do gry. Reni i jej pomocnicy ustawiają kolejkę, a my przygotowujemy sprzęt. To czas, w którym możemy się pobawić.
- Pobawić? Przecież jesteśmy w pracy…
- Nie. – Peter szeroko się uśmiechnął – To nie jest normalna praca, zobaczysz. Tomo i Shannon uwielbiają ten moment, dlatego, że wykonujemy kilka zdjęć testowych, aby przygotować aparaty na stojakach, a oni w tym czasie mogą stroić głupie miny, łamać każdą z wcześniej ustanowionych zasad…
- Serio?
- Serio, serio, pokażę ci zdjęcia z poprzedniej trasy, niektóre są prześmieszne. Reni powinna móc powiedzieć coś więcej na ten temat. Zobaczysz sama, że będzie mnóstwo śmiechu. Dokończmy obiad, zanim nam wystygnie i pokażę ci wszystko tak, jak będziemy pracować.

Do kantyny weszła spora grupa osób, głośno rozmawiając i zwracając naszą uwagę; byli też w niej Jared, rozmawiający o czymś namiętnie przez telefon, starając się dość ostrożnie omijać innych i Tomo, a Shannon wpadł chwilę później z ciemnowłosym mężczyzną, chyba jakimś technicznym, zaśmiewając się z czegoś. Wstałam, odnosząc swój talerz i przeszłam bokiem, żeby nie wejść w kolejkę po raz kolejny, słysząc w gwarze:
- Nia, hej, wszystko w porządku? – Tomo uśmiechnął się szeroko. – Stevie wspominał, że szukałaś nas wcześniej.
- Już nieważne, Peter – wskazałam na mężczyznę stojącego za mną – pomógł mi ze wszystkim. Musimy iść. Proszę, powiedz Jaredowi, że porozmawiamy później.

- Jasne. Aha, jeszcze jedno: co dziś jest na lunch?
- Dla nas casserole, pyszne zresztą, bo próbowałam, albo sałatka makaronowa z tofu, a mięsożercy mają kurczaka w sosie albo canneloni.
- Dziękuję. Do zobaczenia za moment.

- Smacznego. – uśmiechnęłam się, machając do Chorwata ręką, kiedy wychodziliśmy z sali.
Meet&greet przekroczył moje najśmielsze oczekiwania: tym ludziom naprawdę zależało na uczestnictwie w tym wydarzeniu, widziałam, że część z nich się znała, rozmawiając w grupkach, inni kołysali się w rytm muzyki, puszczonej z jakiejś płyty. Jeszcze inni pokazywali sobie nawzajem plakaty, płyty i rzeczy, które były dla nich ważne. Stwierdziłam również, że większość osób wyglądała tak, jakby była weteranami całego tego procesu. Rzeczywiście, było tak, jak mówił Peter: najpierw wpadła Reni, informując wszystkich o zasadach.

- Dobrze, wszyscy są gotowi? Widzę już znajome twarze, ale też sporo nowych, więc teraz powiem wam teraz co nieco o tym, jak będzie wyglądało dzisiejsze wydarzenie. Po pierwsze: prosimy, nie zadawajcie pytań o jakiekolwiek relacje personalne któregokolwiek z członków zespołu, omijajcie też kwestie wrażliwe. Byłoby również wspaniale, gdybyście omijali szerokim łukiem pytania typowo dziennikarskie. Po drugie: w kwestii zdjęć, wiecie na pewno, jak powinny one wyglądać, ale ostrzegam, jeśli ktoś złamie zasady, będziemy mogli usunąć go ze spotkania i zrobimy to. I bardzo was proszę, to informacja szczególnie skierowana do dziewcząt: postarajcie się przy zdjęciach nie wchodzić w sferę intymną.

Rozległ się cichy chichot, po czym Reni z szerokim uśmiechem odparła: - Ale i tak wiem, że jest zupełnie odwrotnie, że uważacie, że zdjęcia im bliższe, tym lepsze. Pocieszę was: myślę, że Jared, Shannon i Tomo zgodzą się na nieco przytuleń. To co, jesteście gotowi?

Nie dziwiło mnie, dlaczego tłum zareagował tak entuzjastycznie na widok chłopaków, którzy kilka minut później pojawili się w sali. Jared, choć skończył czterdzieści trzy lata, wyglądał na trzydzieści kilka - szczególnie w nowej fryzurze - a zachowywał się czasem jak ja, dwudziestotrzylatka. Pomachał do mnie, więc cieszyłam się, że stałam wśród innych, by robić zdjęcia, więc nikt nie zorientował się, że zwraca się do mnie. Miał w sobie luz, o który nigdy bym go nie podejrzewała. Oczywiście, nie mogłam powiedzieć, żeby brakowało mu dojrzałości, ale czasem dawał się porwać wolności, korzystając z jej wszystkich uroków.

Na czas sesji pytań wycofałam się, robiąc nieco zdjęć, jednak słyszałam Jareda, opowiadającego o płycie, cieszącego się z tego, że wszyscy tak entuzjastycznie jak on podchodzą do najnowszej twórczości… Pojawiło się też pytanie o nowy materiał. Z daleka widziałam rysujący się na jego twarzy uśmiech. Odpowiedź była jednak oczywista:
- Jeśli nadal będziecie chcieli nas słuchać, na pewno coś dla was stworzymy. Jeśli nie… Znudziliśmy was?

W sali rozległ się gniewny pomruk, na co Jared uniósł ręce w przepraszającym geście.

- Dobrze, czyli mogę wam zdradzić sekret. Nie wyjawicie go? Mogę wam ufać? – widząc kiwających głowami młodych Brytyjczyków, odparł: - Mamy coś dla was. Nikt nie słyszał jeszcze tego materiału poza niektórymi osobami w naszym studiu, ale na pewno na tym, co stanie się w to lato nie poprzestaniemy. Niestety, nie możemy jeszcze zdradzić, co to. – w sali zabrzmiał zbiorowy jęk.

Co? Nowy materiał? Kiedy to się stało? W sumie, przez te wszystkie miesiące spędzałam mnóstwo czasu w biurze, więc nie wiedziałam, co tak naprawdę dzieje się w studiu. Aż dziwne, że tego nie zarejestrowałam. Cóż, do tej pory pamiętałam rozmowę z Jaredem, kiedy wspomniał, że wciąż ukrywałam się za dokumentami, ekranem, zupełnie nieprzekonana do czegoś innego poza własną pracą.

Kiedy Yasir musiał ze względu na chorobę ojca przenieść się na stałe do Nowego Jorku, wszystko się zmieniło. Z dziewczynami w biurze czułam się swobodniej, choć ceniłam mężczyznę za jego wiedzę i doświadczenie, nie umiałam przy nim zachowywać się tak, jak przy Dianie, Emmie, no i Shayli, która zaczęła w tamtym okresie częściej pojawiać się w The Hive. Ciekawe, jak Dai radziła sobie teraz sama. Podobno ktoś został razem z nią w Los Angeles, jednak nie miałam pojęcia, kto. Nie znałam jednak w dalszym ciągu wszystkich, którzy pracowali dla zespołu. Trzymając się w najbliższym otoczeniu Jareda, nie miałam aż do tej pory okazji poznać wielu osób. Emma, Shayla, Reni, Zack, Peter, Mark, Poppy, Fanny… no i jeszcze cała reszta ludzi, z którymi nie zamieniłam prawdopodobnie jednego słowa…

- Dobrze, jeszcze jakieś pytania? – Shannon szeroko się uśmiechał. Jak do tej pory nie powiedział zbyt wiele, więc zdziwiłam się, że w ogóle się odezwał. Rozglądał się dookoła, szukając najwyraźniej kogoś, kto mógł wydać się mu interesujący, więc przeszłam na przód grupy, robiąc zdjęcie wszystkim naraz. – Może… ty. – wskazał drobną dziewczynę z przodu w wielkich okularach, która gwałtownie złapała oddech, widząc dłoń, wycelowaną w jej kierunku.

- Chciałabym wiedzieć, czy w czasie waszych podróży znaleźliście jakieś wyjątkowe miejsca, które warto zobaczyć.

Tomo był pierwszym, który rwał się do odpowiedzi.
- Kreta. To miejsce powinien odwiedzić każdy. Ogólnie, zapamiętałem bardzo dobrze Grecję.
- A ja z pewnością wróciłbym do Lebanonu.  - Shann odparł po chwili zastanowienia – Pamiętam, jak spędzaliśmy tam moje urodziny, nie zapomnę tych chwil. Podobał mi się sandboarding na wydmach na pustyni.
- Może to dziwnie zabrzmi, ale każde miejsce, w którym jesteśmy, jest na swój sposób wyjątkowe: Poochkeepsie, Londyn, Paryż, Berlin, Malibu, Malezja, Sydney, Rio de Janeiro, Warszawa, Los Angeles, Nowy Jork, Toronto, Quebec, Meksyk, Paragwaj, Alaska, z każdego wywozimy wspomnienia. I to się liczy najbardziej. – Jared dokończył, uśmiechając się. – Doświadczenia są jedyną rzeczą, której nikt nie może nam skraść.

W sali pojawiło się kilka osób w czarnych koszulkach, ustawiając po kolei wszystkich w ogonku. Peter dał mi znak, że nachodzi moment tylko dla nas. Tempo było naprawdę ekspresowe, ludzie podchodzili, ustawiali się, uśmiech, raz – dwa i po zdjęciu, migawka pstrykała, dawałam Reni znać, żeby wpuściła następną osobę i tak to szło, osoba za osobą, jedna za drugą. Wcześniej jednak chłopaki w ramach rozgrzewki i sprawdzenia dla nas wszystkiego zrobili sobie kilka śmiesznych zdjęć, które, jak przypuszczałam, nigdy nie ujrzą światła dziennego. Cóż, Tomo klęczący przed Shannonem, płaczącym ze śmiechu, raczej nie jest typowym widokiem. Albo Jared, robiący najdziwniejsze miny, tak jakby już robił rozgrzewkę wokalną.

To, co zobaczyłam podczas koncertu, zaparło mi dech w piersiach. Tłum, kłębiący się pod sceną, ludzie, którzy piskiem reagowali na pojawienie się na pełnej sztucznego, gęstego jak mleko dymu scenie kogokolwiek, testującego instrumenty dla Tomo czy perkusję Shannona, wszyscy gotowi na coś wspaniałego. Kiedy nad moją głową rozbłysły błękitne światła, wiedziałam, że zaczyna się show. Na scenie pojawił się najpierw Shann, później Tomo, który powtórzył dyrygowany przez niego rytm, zaczęli grać. Dookoła, pomimo jego nie obecności na scenie, rozległ się głos Jareda, pełen pasji i zaangażowania, skrywający w sobie jakąś dziwną, nieuchwytną tajemnicę. Wiedziałam, że śpiewa jeszcze z backstage’u, stojąc przy technicznych i celowo czeka na zmianę nastrojowości, by pojawić się na scenie, skąpany w blasku reflektorów. Oczywiście ku zachwytowi innych.

Kiedy wreszcie wbiegł na scenę, ubrany na czarno, z koroną na głowie i w pelerynie, na widok której już za kulisami pokręciłam ze zrezygnowaniem głową, tłum oszalał z radości. Nigdy nie widziałam, by taka ilość osób natychmiast posłuchała się jednego człowieka. Kolejne piosenki mijały, nagrywałam ich fragmenty, po czym przekazywałam Peterowi lub któremuś z techników, którzy najprawdopodobniej umieszczali je na oficjalnych fanpage’ach zespołu. Z pewnością później będzie czekała na nas cała masa powiadomień o różnych komentarzach, udostępnieniach…

Co jakiś czas pomiędzy kolejnymi piosenkami Jared starał się rozmawiać z publicznością, chociaż bardziej przypominało to monolog przeplatany owacjami, piskami i krzykiem tłumu. Mówił o tym, że podobało mu się w Hyde Parku, wspominał o tym, że niedługo uzależni się od herbaty, że myśli o napisaniu nowej piosenki… Oczywiście każda odpowiedź tłumu wyglądała prawie tak samo: jeden wielki pisk radości rozsadzał błony bębenkowe wszystkich dookoła. Cieszyłam się, że słuchawki komunikacyjne, które nosiłam, nieco wytłumiały dźwięki z zewnątrz, ale czułam, że większość osób, które wyjdą z areny, będą cierpiały na czasową głuchotę. Zresztą ja też. W czasie króciuchnej przerwy już wydawało mi się, że krzyczałam do Petera.

Przy wspólnej kolacji po koncercie słuchałam, jak wszyscy podsumowują pierwszy występ na trasie. Większość crew była zadowolona takim układem pracy, jaki był zaplanowany, jednak ja byłam dość zmęczona; nie byłam przygotowana na to, że tak często będę musiała się przemieszczać i gonić z aparatem za Jaredem. Cóż, cały czas się uczyłam, a specyfika tej pracy najwyraźniej tak wyglądała, ponieważ Mark i Peter również nie tkwili w miejscu. 

Do Birmingham mieliśmy przejechać następnego pociągiem, więc Jared z tego powodu cieszył się jak dziecko. Okazało się, że tak często zespół i ekipa podróżowali wynajmowanymi na wyłączność środkami transportu, że było to już nudne, więc każdy dodatkowy moment na uatrakcyjnienie podróży był jak najbardziej wskazany.

Wiedziałam, że włożyłam sporo wysiłku i miałam nadzieję, że wszystko to, co zrobiłam, spodoba się innym. Mi bardzo, choć rzeczywiście, może za bardzo biegałam? Chociaż teoretycznie mieliśmy wytyczone sektory pracy, ale widząc, co robi Mark, zaczęłam również przemieszczać się po scenie.

Miałam nadzieję, że kiedy podłączę aparat do komputera, materiały, które zebrałam, będą dobre. To był tak naprawdę pierwszy raz, kiedy robiłam dokumentację wydarzeń kulturalnych na żywo, o zasadach co prawda uczyłam się na zajęciach u Carmen, jednak jak zawsze praktyka wygrała z teoriami. Zresztą, cały czas się uczyłam, uczyłam, uczyłam – jeszcze w domu próbowałam nawet czytać na ten temat. Mama i tata mówili: "zobaczysz, kiedyś nam podziękujesz, że tak bardzo goniliśmy cię do książek" – teraz rzeczywiście to się opłaciło.
-------------------------------------------------------
Przekonaliście mnie jednak, że warto dokończyć tą wyjątkową historię... a co potem, to pokaże czas. 

Tak czy inaczej, nie opędzicie się ode mnie, jeśli spełnimy wspólnie jeden warunek, wyzwanie, które jest chyba dość prostym, szczególnie dla takiej liczby osób, które czytają kolejne fragmenty, prawda? 
Aby kolejny rozdział pojawił się na blogu, pod poprzednim musi znajdować się minimum 6 - 7 konstruktywnych (czyt. logicznych i treściwych) komentarzy i/lub opinii, nie będących przy tym moimi własnymi odpowiedziami do Was.

Czuję, że w ten sposób wilk będzie syty - bo dostanę od Was jakieś sugestie, jako że tekst cały czas żyje własnym życiem i ewoluuje - i owca cała - Wy w zamian będziecie mogli cieszyć się kolejnymi rozdziałami. 

Przesyłam Wam gorące uściski,
S.

13 komentarzy:

  1. To nas zaszantażowałaś. xD Ale cieszę się, że jednak wracasz.
    Mówiłam już, że u Ciebie jest wszystko dopracowane na ostatni guzik? Nawet opisanie przygotowań do koncertu. Na innych blogach zawsze to wygląda mdło i nijak, jakby autor pisał to z przymusu, a u Ciebie wszytko nabiera barw. Bardzo mi się to podobało.
    Londyn to kolejne moje marznie. Zazdroszczę im troszkę.
    I London Eye. Też chyba zaczęłabym się bać.
    Mam nadzieję, że choć troszkę było konstruktywnie. :)
    Pozdrawiam i życzę dużo weny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brawo, jesteś pierwszą osobą przybliżającą wszystkich ku nowemu rozdziałowi! (który się pisze ;) ) - to nie szantaż, to wyzwanie: #BloggerChallenge - powinnam stworzyć takiego hashtaga.
      Wydaje mi się, że przygotowania koncertów nigdy nie są mdłe - widziałam na VyRT kulisy show i nie mogę mówić, żeby były nudne. Za każdym razem przecież dzieje się coś innego, prawda? :)
      Teraz będzie działo się sporo, obiecuję. A co do Londynu, zgadzam się, też tam chcę jechać :)

      S.

      Usuń
  2. Nie potrafię się rozpisywać :D :D Więc powiem tylko to :
    hjkhjsjdsajdjahsdfjkhasjkdf kocham ten blog

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, to chyba nie jest treściwa opinia. Ale i tak dziękuję za miłe słowa.
      #BloggerChallenge - 1/6

      S.

      Usuń
  3. Obiecałam, więc jestem :)
    Ten rozdział jest... miły :) Ale już ci to pisałam, więc wiesz o co mi chodzi. Więcej konfliktu, więcej napięcia, więcej wczuwania się, a będzie super :)
    Londyn! Tea Time! To troszkę moja działka, ale wyszło ci fajnie. Tylko koncertu było mi troszkę mało, ale nadrobiłaś przygotowaniami do niego, technicznymi szczegółami, meet&greetem itd.

    Pamiętaj, konflikt i napięcie. Czekam na kolejny rozdział, bo widzę jak z każdym następnym się rozwijasz :) I mam nadzieję że w #BloggerChallenge pojawi się już 2/6 :D

    ZS.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. #BloggerChallenge - 2/6

      Wiem, co jest do poprawy, więc w związku z tym staram się robić wszystko, co w mojej mocy. Każde takie zdanie jest dla mnie kolejnym motywatorem do dalszej pracy :)
      Będzie więcej koncertów i ich opisów, aż wszyscy, na czele z Nią, zaczną wręcz na nie narzekać.

      Całuję,
      S.

      Usuń
  4. Jeśli chodzi o komentarze, to trochę wymuszanie. Nie ma nakazu komentowania i ktoś zwyczajnie może nie mieć ochoty tego robić. Wydaje mi się, że skoro to Twój blog, to Ty decydujesz jaki będzie rozwój tej historii.
    Co do samego rozdziału, to bardzo mi się podobał i jak najbardziej liczę na więcej.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. #BloggerChallenge - 3/6

      Zdaję sobie sprawę z tego, że #BloggerChallenge może być postrzegany przez niektórych jako forma przymusu, nie do końca spełniająca oczekiwania. Z drugiej strony jednak nie chcę pisać dla ściany, czy tylko dla siebie - a tego bardzo nie lubię - lecz dla tych wszystkich, których zainteresowała ta historia.

      Są dwie drogi: piszę dalej, dla szerokiej grupy czytelników, lub zawieszam całkowicie bloga bez wglądu w jego treść i zapominam, że to robiłam.

      Również pozdrawiam,
      S.

      Usuń
  5. jak tak bardzo chcesz to napisze Ci konstruktywną wypowiedź. :P co to treści obu odcinków, bo ostatniego też jakoś nie miałam czasu przeczytać, mogę powiedzieć, że dowiedziałam się sporo o tym, jak pracuje crew. w jakiś sposób zawsze mnie to interesowało i jakoś też nigdy nie zagłębiałam się w to, bo po prostu nie miałam czasu, żeby to ogarnąć. ale teraz mniej-więcej mogę sobie wyobrazić, jak oni pracują. sama jakoś mam obawy, żeby kupić m&g, chyba bym zaczęła wrzeszczeć na ich widok :D hahah. :D za dużo emocji na raz, znając życie był 3/4 nie pamiętała, tak samo jak swojego pierwszego koncertu 30STM xD
    no, podobał mi się motyw, że razem wyszli na miasto i cyknęli sobie selfie na karuzeli, suooodko. ale brakuje mi jakiś takich romantic momentów, wywiad w radio to jedno, ale takich na lajfie między nimi. czy wymagam zbyt wiele?

    xx, Ana

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. #BloggerChallenge - 4/6

      Dziękuję za szczerość :)
      Romantyzmu nie zabraknie, to mogę obiecać z góry- pracuję nad tym. O crew wiem jedynie z opowieści znajomych, którzy uczestniczyli w spotkaniach i z obszernych opisów, jakie można znaleźć w internecie - cieszę się więc, że udało mi się oddać ten specyficzny realizm :)

      S.

      Usuń
  6. Hi,hi to ile jeszcze komentarzy brakuje do kolejnego rozdziału ;-)? Powiem krótko, bardzo fajny opis dający obraz jak to faktycznie wygląda ale od tej drugiej strony. Przyznam się - powoli zaczynam tęsknić za przygodami przezywanymi wspólnie przez naszych bohaterów - i nie mam na myśli buzi, buzi, itp raczej jakąś przygodę, sytuacja w której się znaleźli - ale mam przeczucie że coś tam dla nich już dawno zaplanowałas ;-)
    Ps najfajniejsze w czytaniu wszelkiego rodzaju twórczości jest to że tylko autor wie jaki będzie koniec, który sobie zaplanował. Prowadzi nas w przez całą historię kretymi ścieżkami, gdy już wydaje się że wszystko jest oczywiste nastpuje nagły zwrot akcji - dlatego pozwól że nie będę mówić kolejnym razem czego oczekuje, bo to psuje całą zabawę. Natomiast na komentarz zawsze możesz liczyć
    Pozdrawiam
    Czy był konstruktywny?
    -K.B

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. #BloggerChallenge - 5/6
      I o to dokładnie mi chodzi :D - już blisko do kolejnego fragmentu :)

      Dziękuję za miłe słowa. Oczywiście, tylko ja (no i może jeszcze jedna osoba) wie, jak to się skończy, ale oczywiście, plany są już na papierze, czekają na przeniesienie na klawiaturę i gotowe :)

      Pozdrawiam,
      S.

      Usuń
  7. Emmm... Szczeże, nawet nie wiem co napisać, bo barfzo mi sie podoba twoje opowiadanie :) Mam nadzieje, ze teraz bedzie 6/6
    CHCE JUZ NOWĄ NOTKE!! ��:)

    OdpowiedzUsuń

Czytasz? Proszę, skomentuj, to naprawdę pomaga :)