Przyznaję, że studia w Hiszpanii były zupełnie inne od
kursu, który odbywałam w Stanach… Te europejskie wymagały ode mnie więcej nauki
teoretycznej, a na zajęciach praktycznych obarczona byłam mnóstwem zasad i
reguł, do których przestrzegania zostałam ściśle zobowiązana. Tu, w LA, było
zupełnie odwrotnie, na sesjach profesor Stellar wymagała od nas kreatywności,
ekspresji pomysłów, mnóstwa energii, czym mnie zaskoczyła, lepiej, zaszokowała,
gdyż nie przywykłam kompletnie do takiego obrotu sprawy.
- Nie siedźcie jak na
kazaniu! Ruch, łapcie za aparaty, starajcie się uchwycić siebie samych,
szalejcie, dziś możecie sobie na to pozwolić. I nie chcę widzieć żadnych rozmazanych
ujęć!
- Pani profesor, to
przecież niemożliwe.
- Wiem, co mówię,
dajcie się ponieść.
- Ale…
- Żadnego wahania.
Po raz pierwszy pokazałam wtedy, że coś wiem, pomimo tego,
że przez pewien moment wyraźnie wątpiłam w sens poddania się wyzwaniu.
- Pamiętajcie, nigdy
nie dajcie powiedzieć sobie „nie” podczas ćwiczeń. Tutaj, w tej sali mówimy
„tak i”
Pierwsze lekcje wymagały ode mnie wiele spokoju, gdyż widząc
cały ten wspaniały sprzęt, z wieloma trudnościami powstrzymywałam się przed
jego użyciem, lecz widziałam, że oprócz mnie w grupie znajdują się osoby, które
aparatem bawiły się dla własnej przyjemności, bez znajomości zasad i reguł,
rządzących tą gałęzią sztuki.
- Malujecie światłem,
światło, to ono jest najważniejsze w waszych pracach. Może być naturalne,
sztuczne, połączone, macie pełne prawo, by używać filtrów, zmieniać jego kolor,
aż do obróbki gotowego zdjęcia i jego odcieni.
Wszystkie zajęcia, choć były bardzo wymagające, sprawiały mi
wiele radości. Mogłam robić to, co kochałam, co naprawdę mi się podobało.
Minęło już ponad siedem i pół miesiąca od mojego przylotu do
Stanów i czułam się w mieście tak, jakbym mieszkała w nim od zawsze,
uwielbiałam jego atmosferę i mnogość zdarzeń, taką ogromną liczbę osób,
zamieszkujących je i choć powinnam, nieszczególnie dokuczała mi samotność – na
uczelni poznałam mnóstwo nowych znajomych, z którymi spędzałam większą część
wolnego czasu.
Olga Aleksandrowa, Rosjanka, którą poznałam kilka dni po
moim przylocie, okazała się stać jedną z moich najlepszych znajomych, choć na
początku była dość małomówna, a kiedy już coś mówiła, jej akcent pobrzmiewał
dość zabawnie, więc momentami, kiedy irytowała się, że nie jest w stanie dość
wyraźnie czegoś powiedzieć, słyszałam, jak klnie po rosyjsku. Skąd o tym
wiedziałam? Któregoś dnia z ciekawości przetłumaczyłam sobie parę z jej słów...
Teraz zaś zbliżałyśmy się obie do zakończenia nauki i powrotu do naszych domów,
jednak czułam, że będziemy miały wciąż ze sobą kontakt. Musiałam jednak myśleć
o czymś innym, a mianowicie o zbliżających się wielkimi krokami egzaminach: bez
pozytywnych ocen nie mogłam nawet myśleć o otrzymaniu dyplomu ukończenia kursu.
Biegłam, na tyle szybko, na ile pozwalały mi delikatne
sandałki, wykonane ze skóry i trzymające się na moich stopach tylko dzięki
wąskim paseczkom. Byłam ubrana w niebieską sukienkę bez rękawów w odcieniu
nieba, a o ramię obijała mi się skórzana, prostokątna torba, podobna do tych,
noszonych przez totalnych hipsterów. Nie mogłam przecież się spóźnić.
Słońce nieźle dawało popalić tego lata, było naprawdę gorąco, a ja tym bardziej nie pamiętałam o zabraniu ze sobą kapelusza lub choćby chustki, którą mogłabym nieco osłonić głowę, chroniąc się przed udarem słonecznym. Biegłam przez deptak, z jednej strony widziałam palmy, z drugiej cały rząd sklepów, a w oddali rysowały się delikatne linie wzgórz. Zupełnie przywykłam do takiej pogody, słońce w niczym mi nie przeszkadzało, choć pędziłam na złamanie karku, a ludzie usuwali mi się z drogi, jednak nagle straciłam grunt pod stopami, lądując na ziemi. Sądziłam, że potknęłam się o własne stopy, bo jestem niezdarą, lecz kiedy przestało mi się kręcić w głowie, spojrzałam jeszcze raz na gładkie, białe i piekielnie rozgrzane płyty chodnika, widząc czarne, lśniące i rozpięte na brzegach buty, w które wsunięte były nogawki naprawdę wąskich, eleganckich dżinsów. Byłam wyraźnie oszołomiona upadkiem, więc kiedy przed moimi oczami pojawiła się zadbana dłoń, pomagająca mi się podnieść, pomrugałam przez chwilę. Kiedy wstawałam, poczułam na ręce i ramieniu dotyk długich, jedwabiście miękkich, delikatnie falujących włosów i z drobnymi, nieco jaśniejszymi refleksami.
To był mężczyzna... Coś do mnie mówił, widziałam jego poruszające się usta, otoczone zadbanym, niezbyt długim zarostem, ale najwięcej uwagi zwróciłam na jego oczy. W miejscu, z którego pochodzę, mówi się przecież, że "oczy są zwierciadłem duszy". Porażający błękit, może jedynie w niewielkim stopniu zmieszany z szarością i upstrzony w kilku miejscach drobnymi plamkami. Święta Eulalio, co za kolor! Chyba nigdy takiego nie widziałam…
Chociaż… nie, był ten chłopak… jeszcze w domu. W Hiszpanii.
Tęskniłam za Madrytem bardziej, niż za wszystkim, ale Stany, a szczególnie
Kalifornia, dawały mi tyle różnych możliwości, szczególnie po tym, gdy dostałam
to stypendium. Nic dziwnego, zaraz po nowojorskiej Julliard School Of Arts kalifornijska
była najlepsza w całej Ameryce. Cieszyło mnie to, że mogłam uciec z Europy,
mając na uwadze to, że mój okres dorastania nie był najpiękniejszym, wbrew
temu, co powtarzało mi wiele osób. Będę to pamiętała chyba do końca życia: zostałam
zaatakowana w środku pewnego pięknego, słonecznego dnia przez wysokiego,
błękitnookiego mężczyznę i zabrana z ulicy, kiedy po prostu spacerowałam, a
następnie przetrzymywana w jakimś zamkniętym budynku, choć z drugiej strony
byłam dobrze traktowana fizycznie – nikt mnie nie pobił, nie oczekiwał też niczego,
co by wykraczało poza normy poprawnego społecznego zachowania i zachowanie
odpowiednich relacji fizycznych, choć odebrano mi moją torebkę z dokumentami,
klucze i telefon... Znacznie gorzej natomiast obchodzono się z moją psychiką.
Cały szereg zachowań przypominał mi obrzydliwy horror – byłam budzona w środku
nocy, wypytywana wielokrotnie o to samo, męczona, usiłowano mi wmówić, że należę
do wrogiej tym ludziom organizacji… Chciano na mnie wymusić, żebym zdradziła
jakąś tajemnicę, o której nie miałam zielonego pojęcia, aż do momentu, kiedy
okazało się, że nie jestem osobą, o którą chodziło tym ludziom – dziewczyna,
która miała potrzebne im informacje, wyglądała prawie jak mój sobowtór: również
niezbyt wysoka, ciemnowłosa, z ciemnymi, brązowymi oczyma, i lekko opaloną
skórą; jedynym wyjątkiem były tatuaże na ramionach, których ja nie posiadałam.
Policja wyciągnęła
mnie z tego piekła, w którym się znalazłam niedługo po tym, gdy okazało się, że
rodzice wszczęli alarm, tego samego wieczoru nie wróciłam do domu, a kilkoro
moich przyjaciół zaczęło zastanawiać się dzień lub dwa później, gdzie zniknęłam,
szczególnie, że nigdy od nich nie stroniłam. Przeszukano wszystkie miejsca, w
których mogłam się znajdować, wiele osób zostało również przesłuchanych w tej
sprawie, aż do momentu, gdy śledczy dotarli do monitoringu i namierzyli auto,
którym zostałam wywieziona. Nie dość, że było kradzione, to jeszcze z
przebitymi numerami, znanymi już skądinąd policji. Wystarczyło, że uzbrojona
grupa zlokalizowała samochód, który cały czas jeździł pomiędzy różnymi punktami
miasta a kryjówką, w której zostałam zamknięta.
Mężczyzna, jeden z młodszych mafiosów, o którym pomyślałam,
miał błękitne oczy, które za każdym razem wpatrywały się we mnie tak, jakby
próbowały przewiercić mnie na wylot. Nie był jednak przeżarty przez zło tak,
jak pozostali, więc w sekrecie przed swoim „szefostwem” zostawiał mi nieco
więcej żywności i wody i starał się, żebym nie czuła się źle pomimo sytuacji, w
jaką zostałam wplątana. Gdyby nie sytuacja, w jakiej znaleźliśmy się oboje,
czułam, że podobam się mu tak, jak on mnie.
Długo po tym wypadku nie mogłam się pozbierać, policja
kryminalna ostatecznie złapała i rozbiła część mafii, której grupa zabunkrowała
się bezpiecznie w mojej ojczyźnie, ale przez ponad rok walczyłam z pomocą
psychologa o odzyskanie tego, co mi zabrano, czyli poczucia własnego
bezpieczeństwa. Długo bałam się wyjść sama na ulicę, zawsze musiał mi ktoś
towarzyszyć, nawet wtedy, kiedy szłam do delikatesów naprzeciwko. Stopniowo
nauczyłam się walczyć z własnym strachem, przestałam również skupiać się
wyłącznie na szukaniu czarnego lub granatowego, luksusowego auta z przyciemnionymi
szybami i zajęłam czymś, czym mogłabym zająć moje myśli, a mianowicie
rysunkiem, grafiką, malarstwem i fotografią. Nazbierałam mnóstwo prac, część
tych lepszych wysyłałam na konkursy międzynarodowe, inne natomiast
pozostawiałam w portfolio, żeby czekały na swój moment.
W końcu nadeszła ta chwila: ktoś postanowił zauważyć moje
starania i zaprosić mnie na roczny kurs do LA.
O dziwo, nie wahałam się zbyt
długo: chciałam uciec, zmienić środowisko i choć bałam się, że obce miejsce
napełni mnie kolejnymi lękami, z którymi nie będę umiała się zmierzyć,
postanowiłam wyjechać. Jak na razie, nie
było aż tak źle. Zabrałam ze sobą rzeczy, przypominające mi dom, przemeblowałam
na samym początku pokój tak, żeby był bliższy mojemu sercu, kupiłam drzewko
bonsai, które od zawsze stało na parapecie w domu rodzinnym i starałam się
zrozumieć oraz wpasować w nowy plan dnia, różnicę czasu, sposób życia… To
prawdziwe wyzwanie, które podjęłam, jak na razie postanowiło się jedynie
odpłacać plusami, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że już niedługo albo będę
zmuszona znaleźć sobie pracę, albo wrócić do Madrytu, w którym prawdopodobnie
nie miałabym żadnych szans na przeżycie ze względu na szalejący kryzys.
Aż do
tej chwili, kiedy wróciły do mnie wspomnienia strasznych chwil.
-----------------------------------------------
Przyznaję, że w wirze pracy i zadań, które mam tutaj, bardzo rzadko myślę o blogu, jednak nie martwcie się - nie zapomniałam ani o pisaniu, ani o was. Za wszelkie opóźnienia w komentowaniu Waszych blogów przepraszam, postaram się nadrobić wszystko w rozsądnym czasie.
Jak zwykle proszę o opinie i oceny, kolejny rozdział powinien pojawić się nieco szybciej niż ten.
S.
-----------------------------------------------
Przyznaję, że w wirze pracy i zadań, które mam tutaj, bardzo rzadko myślę o blogu, jednak nie martwcie się - nie zapomniałam ani o pisaniu, ani o was. Za wszelkie opóźnienia w komentowaniu Waszych blogów przepraszam, postaram się nadrobić wszystko w rozsądnym czasie.
Jak zwykle proszę o opinie i oceny, kolejny rozdział powinien pojawić się nieco szybciej niż ten.
S.
Chyba znam tylko jedną osobę o takim wyjątkowym kolorze oczu :>
OdpowiedzUsuńJak zawsze wszystko genialnie opisujesz, widzę że juz zaczęła się akcja wiec tylko czekam na kolejne rozdziały :)
Weny i zapraszam do siebie, bo pojawiły sie juz nowości.
Pozdrawiam, C.
Zerknę,jak już znajdę chwilę :)
UsuńA i owszem,oczęta mogą należeć wyłącznie do tej osoby,o której myślimy obie :)
Akcja będzie,tego nie zabraknie :)
S.
Whoa, już ponad 7 miesięcy? Akcja się trochę przesunęła w czasie. Hm. wspomnienia z porwania... No, ale wpadła na Kiełbasę! :D
OdpowiedzUsuńWybacz, za zupełnie nie wnoszący nic komentarz, ale ledwo żyję.
Weny!
Owszem, chciałaś Kiełbasę,to teraz masz :) I raczej ci go nie zabraknie z tego,co mi wiadomo :)
UsuńSpokojnie,ja też ledwo wyrabiam,czuję się tak,jakbym dawała z siebie 200% normy :)
S.
Ciekawy pomysł, żeby wbić do opowiadania te wspomnienia. Nie powiem, podoba mi się ten rozdział, jest chyba nieco inny... Lubię główną bohaterkę, wydaje się baardzo pozytywna. Wielki plus za jej hobby - również kocham fotografię, więc czytanie o tym sprawia mi przyjemność c:
OdpowiedzUsuńHm hm, na kogóż ona mogła wpaść... Wcale się nie domyślam, ani trochę! XD wiesz, jeśli chodzi o te idealne niebieściutkie oczka, o których myślę... W Rybniku miałam okazję złapać kontakt wzrokowy z ich właścicielem (adhsajkfghjajhdhj :""") ), wiem więc o czym bohaterka myślała XD
no ale nic. Jeszcze się okaże, że to wcale nie Leto i tylko się ośmieszę swoimi domysłami, hm :/
O, i jeszcze jedno. Już minęło 7 miesięcy??? Wowowowow. Pewnie w LA czas płynie szybciutko, nie dziwię się :(
Okej, chyba kończę, bo póki co ten komentarz niewiele wniósł do twojego życia xD fragment cuuuudny, czekam na więcej! <3
Weny, xoxo
Na starcie dziękuję za życzenia :) Wena rzecz przydatna :) (nawet bardzo)
UsuńA i owszem, właściciel ocząt przebłękitnych to jeden i ten sam człowiek,o którym myślimy,ale więcej nie powiem ;) Czas w LA płynie szybko, trzeba tylko umieć z niego mądrze korzystać :)
S.